Godzina 9:00:00 –  start elity na samym przodzie 35. PKO Wrocław Maraton. Tam stoi rozgrzana do czerwoności z równie czerwonymi numerami czołówka, która pokona 42 kilometry w czasie krótszym niż 03:00:00 h.

I ja z numerem 3069 na tle niebieskim, czyli członek ostatniej strefy czasowej. Ale tu między nami nie ma wolnego, szybszego, wygranego czy przegranego. Wszyscy jesteśmy zwycięzcami – wygranymi nad własnymi słabościami, strachami. Każdy mierzy się z czymś co niesie przez przeszło 5 godzin.

DZIEŃ PRZED STARTEM

Dostarczam porządnej dawki węglowodanów w postaci makaronu z warzywami i mięsem z indyka z sosem pomidorowym. Faszeruję się odpowiednią ilością magnezu. Rezygnuję całkowicie z bazy (insuliny długo-działającej), którą przyjmuję na noc. Idę spać o 22:00, choć sen nie przychodzi, a głowa pełna myśli i obaw przed hipoglikemią. Czy cukrzyca pozwoli na jutrzejszy kilkugodzinny wysiłek fizyczny… Na pytanie przyjaciół: „na ile biegniesz” odpowiadam: „nieustannie do mety”. Zamykam oczy…wreszcie przychodzi sen.

RANEK

Niektórzy mawiają że podczas biegu przychodzi zwątpienie, typu „co ja tu robię”. Otwieram oczy, jest niedziela, świąteczny poranek wolny od pracy i moje pytanie: „co ja wyprawiam ?!” – czyżby to była już ta legendarna ściana 🙂

START

Jak zwykle z podniesionym cukrem (sama wiem, że jest on za wysoki – ale cóż uczynić temu stresowi, który szaleńczo trzyma się mojej głowy i ciała – podnosząc cukier do poziomu 300 mg/dl). Jedna jest tylko rada – podać redukcję i liczyć na współpracę glukozy z insuliną. Na 30 min przed startem 1,5 banana – wypraktykowany pomysł na półmaratonach – daje rade średnio na 12 kilometrów. W kieszeni 3 żele dextro energy, jeszcze 3 dodatkowe pochowane w wolnych kieszeniach mojej przyjaciółki Ani W., dla której ten maraton jest jednym z wielu – ona moje wielka biegowa opoka postanowiła mi dziś towarzyszyć. To nic że nie zrobi tym razem życiówki – tak twierdzi 🙂

Libra pokazuje na wyświetlaczu 238 mg/dl ze strzałką trendu w dół (jest dobrze).

libra

DO 21097 METRA

Idzie dobrze, tempo utrzymane – na poziomie w którym czuję się bezpieczna. Cukry supr. Jest moc. Nawet od czasu do czasu gawędzimy z Anią W. (dawno się nie widziałyśmy). Wyciągam z kieszeni pierwszy dextro liquid energy (węglowodany 28g) – cukier 120 mg/dl. Z praktyki wiem, że starcza to na ok 45 min. biegu. Ale mam też świadomość, że moja wydolność będzie teraz już tylko spadała, a potrzeby energetyczne wzrosną. Strachu nie mam, bo załadowana jestem węglowodanową amunicją jak żołnierz na poligonie. (mam przynajmniej taką nadzieję)

OD 21098 METRA

Pierwszy kryzys przyszedł na 25 kilometrze – tak stwierdziła Ania W. Był to w istocie wielki kryzys, gdyż powiedziałam jej ” wiesz Aniu, cukrzyca nie byłaby tak uciążliwa, gdyby nie te ciągłe spadki cukrów”. Otworzyła oczy ze zdziwienia i odparła ” aha… bo cukrzyca to choroba, w której nie można jeść cukru?” … Dotarło do mnie, że w istocie była to głęboka wymiana myśli 25 kilometra … aż strach pomyśleć co będę plotła na 30 kilometrze.

Potem zmieniłam taktykę biegu, zapewne niegodną wytrawnego biegacza, bowiem była to taktyka karawany: od wodopoju do wodopoju. Punkty odżywcze rozstawione co 2,5 kilometra mentalnie urozmaicały trasę. Czas szybciej mijał, a droga nie dłużyła się w wyniku już coraz mniejszej ilości sił w nogach. Na każdym puncie odżywczym profilaktycznie sprawdzałam glikemię i cieszył mnie jej poziom. Magiczne 110, 112, 115, 108 mg/dl ze strzałką trendu w bok – czyli wartość na stałym poziomie. Do tego co 5 km jeden żel, dwa razy banan, izotonik i woda. Cudem będzie jeśli nie dostanę próchnicy od tak wielkiej ilości przyjętego cukru. 

Byłabym kłamczuchą, gdybym nie przyznała że były etapy, w których nogi lekko odmawiały posłuszeństwa i musiałam przejść.

META

40 kilometr! Wiedziałam, że już dobiegnę do mety. Cieszył mnie finisz. Jeżeli w Parku Szczytnickim nie dojdzie do inwazji kosmitów, aneksji Stadionu Olimpijskiego przez Putina lub zatarasowania drogi przez członków miesięcznicy (bo był to 10 września) to na pewno zdobędę to po co tu przyjechałam, czego się obawiałam i z czym się zmierzyłam.

JEST

Tak mam medal mojego pierwszego maratonu, radość w sercu i glikemię na poziomie 85 mg/dl.

CZEGO NIE POWIEDZĄ CI PRZED MARATONEM…

Przed uczestnictwem w maratonie przestrzegano mnie bólami nóg, odciskami, skurczami,  ścianami, kontuzjami, hipoglikemią… na szczęście tego nie doświadczyłam (poza bólem nóg). Ale nikt nie powiedział mi, że… obetrze mnie stanik i gumka w gaciach!!

Opisując powyższe mam przeszło 42 km w nogach. Gdy dziś schodzę po schodach mogę również policzyć ile dokładnie posiadam mięśni. Nigdy nie byłam jednocześnie tak zmęczona i równie szczęśliwa. Stoję przed lustrem i widzę osobę, która dzięki tym kilometrom udowodniła sobie, że cukrzyca to nie koniec świata.

my ost

„Cudem nie jest to, że skończyłem. Cudem jest to, że miałem odwagę zacząć”     

                                                                                                           John Bingham

 PS. bardzo dziękuję przede wszystkim: Ani W. za wsparcie i bycie ze mną w każdej minucie biegu, Karolinie R. mojej najdroższej diabetolog, która dzień wcześniej jeszcze dzwoniła z medycznymi uwagami i mojemu mężowi Panu Rybie za to że jest i był i pojawił się na 33 kilometrze z dodatkową dawką węglowodanów (który nie marudzi tylko wspiera – choć obiad na niedzielę mu przygotowałam).